 
                Kłamstwo lizbońskie
arosław Kaczyński twierdzi, że Polska musiała w sytuacji przymusowej zaakceptować niekorzystny dla Polski traktat lizboński. To kłamstwo. Kłamstwo, na którym został zbudowany patriotyczny wizerunek obecnego obozu rządowego i jego patriotyczna legitymizacja do sprawowania władzy. I to kłamstwo jest dziś jednym z najważniejszych elementów wizerunkowych, zapewniających poparcie społeczne obozowi rządzącemu. Nie zaprzecza mu liberalna opozycja, współodpowiedzialna za akceptację traktatu i tym samym za degradację pozycji Polski w Unii Europejskiej. Jest to kłamstwo, które ukształtowało fundament ustrojowo-polityczny państwa PO-PiS. Fundament, który obejmuje także podobne stanowisko wobec tak fundamentalnych kwestii jak ochrona życia dzieci nienarodzonych, akceptacja konwencji genderowej, formatującej proces cywilizacyjny współczesnej Polski, a zwłaszcza proces wychowawczy młodego pokolenia, upartyjnianie państwa, w tym wsparcie dla proporcjonalnego systemu wyborczego, będącego podstawą oligarchizacji życia publicznego czy faktyczne wsparcie dla tworzenia armii europejskiej, likwidującej suwerenność państw narodowych. To właśnie ten fundament łączący dominujące partie polskiej sceny politycznej powoduje, że kłamstwo lizbońskie jest dziś nie tylko ponadpartyjnym fundamentem polskiej polityki unijnej, ale także przyczyną niewiedzy o rzeczywistych przyczynach upadku pozycji Polski w strukturach unijnych.
Otóż kwestia negocjacji nowego traktatu rewizyjnego, po referendach w sprawie traktatu konstytucyjnego we Francji i w Holandii była zamknięta. Traktat konstytucyjny upadł, bo społeczeństwa dwóch państw nie zgodziły się na konstytucjonalizacje Unii. Te referenda były niespodziewanym sukcesem nie tylko europejskich przeciwników procesu budowy jednego unijnego superpaństwa, ale sukcesem przede wszystkim Polski. Bo odrzucenie traktatu konstytucyjnego oznaczało, że Unia będzie zarządzana przy pomocy mechanizmów wypracowanych w traktacie nicejskim. Ten traktat dawał Polsce bardzo mocna pozycję decyzyjną w Radzie Europejskiej, podstawowej instytucji decyzyjnej w Unii. Polska, podobnie jak i Hiszpania miała według tego traktatu 27 głosów, gdy cztery największe państwa: Niemcy, Francja, Włochy i Wielka Brytania miały po 29 głosów. To oznaczało, że wartość polskiego głosu była równa 93% wartości głosu niemieckiego. Bez Polski trudno byłoby podjąć jakąkolwiek decyzję. Traktat nicejski był gwarantem, że polskie interesy będą respektowane, a wszelkie niekorzystne rozwiązania, jak na przykład nierówność w dopłatach bezpośrednich, mogą być stopniowo niwelowane. Polska nie miała faktycznego wpływu na przygotowanie traktatu konstytucyjnego, ale akceptacja jego odrzucenia powinna być fundamentem polskiej polityki unijnej. Takie też było przesłanie PiS w wyborach 2005 roku. Nasz kraj powinien przeciwstawić się wszelkimi możliwymi środkami próbom zmiany tego traktatu, bowiem wszelka zmiana mogła tylko prowadzić do rozwiązań zbliżonych do tych, które przewidywał traktat konstytucyjny.
Polska po wstąpieniu do Unii miała bardzo mocną pozycję w tej kwestii. Bowiem nie tylko przyjęcie nowego traktatu, ale samo rozpoczęcie nowych negocjacji traktatowych wymagało zgody wszystkich państw członkowskich. Dlatego już sam sprzeciw jednego kraju mógł zablokować rozmowy na ten temat. W przypadku rozpoczęcia nowych negocjacji Polska nie mogła jednak liczyć na wsparcie tych państw, których społeczeństwa w referendum zaakceptowały rozwiązania traktatu konstytucyjnego, a rządy dwóch państw, których społeczeństwa odrzuciły traktat, popierały jego zasadnicze rozwiązania. Niestety obrona naszej pozycji w Unii nie stała się fundamentem polskiej polityki we wspólnocie. Ta kwestia była zupełnie nieczytelna dla opinii publicznej, bowiem została poprzedzona awanturą w sprawie tzw. kartoflanych karykatur prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ta awantura, a zwłaszcza oburzenie ówczesnego obozu rządowego, ukształtowało społeczne przekonanie nie tylko o twardej obronie polskiego interesu, a zwłaszcza polskiego wizerunku przez PiS, ale także o antyniemieckim charakterze ówczesnych rządów. To ten wizerunek stał się zasłona dymną dla proniemieckich decyzji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i rządu Jarosława Kaczyńskiego, wyrażających zgodę najpierw na rozpoczęcie negocjacji, a następnie na degradację pozycji Polski w strukturach unijnych.
Otóż ideą przewodnią zarówno traktatu konstytucyjnego, jak i negocjowanego traktatu lizbońskiego była zasadnicza zmiana ustroju Unii, polegająca na prawnym zaakceptowaniu faktycznej nierówności państw członkowskich i budowaniu hegemoni niemiecko-francuskiej, a jak rzeczywistość pokazała po kryzysie 2008 roku, wyłącznie hegemonii niemieckiej i tym samym wykonaniu kolejnego kroku w budowie europejskiego superpaństwa. Bowiem dotychczasowa faktyczna gospodarcza i polityczna hegemonia Niemiec nie miała prawnego wyrazu. Było oczywistym, że zgoda na legalizację prawną hegemonii niemieckiej w sposób istotny osłabi pozycję Polski w strukturach unijnych. Do rozpoczęcia nowych negocjacji potrzebna była zgoda wszystkich państw członkowskich. Ta kwestia była głównym tematem rozmów kanclerz Merkel z prezydentem Lechem Kaczyńskim na Helu w kwietniu 2008 roku. Kaczyński wyraził zgodę na rozpoczęcie negocjacji nowego traktatu, który miał być oparty na odrzuconym traktacie konstytucyjnym, przy kosmetycznych jego zmianach - tak, aby nie wywoływały one oporu opinii publicznej, zaniepokojonej zagrożeniem budowy europejskiego superpaństwa. Dlatego odrzucono tzw. konstytucyjne frazesy poprzedniego traktatu i skoncentrowano się na przeforsowaniu rzeczywistych zmian ustrojowych. Dlatego same negocjacje przebiegały bardzo szybko. Co prawda prezydent Kaczyński podnosił kwestię tzw. pierwiastka, co było tylko próbą nieznacznej poprawy siły polskiego głosu, czy kwestie tzw. formuły z Joaniny, ale było to tylko szukanie formuł, które pozwoliłoby przedstawić nowy traktat, polskiej opinii publicznej, jako sukces negocjacyjny. Tak też zarówno prezydent, jak i rząd prezentowali nowy traktat. Lech Kaczyński stwierdził, że uzyskał wszystko to o co zabiegał.
Na co się zgodził prezydent i rząd PiS-u. Otóż przede wszystkim nastąpiła zmiana siły polskiego głosów Radzie Europejskiej. Gdy poprzednio wartość polskiego głosu była równa 93% wartości głosu niemieckiego, to w nowym traktacie spadła do poziomu 48%. Ale najważniejsze, że nasz kraj wypadł z kręgu państw decyzyjnych, a możliwości zablokowania podejmowanych decyzji spadły właściwie do zera. Co najwyżej można je było tylko odłożyć w czasie i na tym polegała tzw formuła z Joaniny. Faktycznie w historii Unii nigdy nie odegrała istotnej roli. Zgoda na tak radykalną redukcję siły polskiego głosu oznaczała zarówno polską zgodę na niemiecką hegemonię w Unii, jak też zgodę na podrzędną, peryferyjną pozycję naszego kraju w strukturach unijnych. Polska zgodziła się faktycznie na rezygnację z faktycznego współkształtowania unijnych decyzji, na rzecz akceptacji wypracowywanych bez naszego udziału decyzji. To największa klęska w polskiej polityce zagranicznej od czasu upadku systemu komunistycznego, tym bardziej to gorzka klęska, że możliwa do uniknięcia.
Wzmocnieniu niemieckiej hegemonii, za parawanem unijnych instytucji miało służyć także wprowadzenie artykułu 7 w nowym traktacie mającym na celu dyscyplinowanie państw opornych wobec unijnej dominacji. Nasze obecne problemy z Unią Europejską wynikają zarówno z wprowadzenia tego artykułu, jak też z niemożliwości stworzenia mniejszości blokującej, co ma zasadnicze znaczenie zwłaszcza przy kwestiach ekonomiczno-klimatycznych ograniczających konkurencyjność naszej gospodarki. Prezydent zgodził się także na wprowadzenie do treści traktatu tzw. konceptu antydyskryminacyjnego, który służy Komisji Europejskiej do wymuszania na naszym Kraju polityki antydyskryminacyjnej, której istota polega za akceptacji propagandy homoseksualnej w edukacji młodego pokolenia. Przyjęcie tego konceptu stwarza dogodny instrument wymuszania na naszym państwie, decyzji uderzających w naszą cywilizacyjną tożsamość.
To przyjęcie traktatu lizbońskiego sformatowało obecną naszą rolę w Unii., redukując naszą pozycję w strukturze decyzyjnej Unii. Jest on bardzo istotnym krokiem w kierunku federalizacji Unii. Proces ten jest dziś największym zagrożeniem zarówno suwerenności naszego państwa, jak i cywilizacyjnej tożsamości naszego narodu. Dziś zasadniczym wyzwaniem polskiej polityki jest powtrzymanie tego procesu i oparcie europejskiej współpracy na płaszczyźnie równej i partnerskiej współpracy, a nie dominacji i hegemoni. Niestety deklaracje Jarosława Kaczyńskiego poparcia dla stworzenia armii europejskiej, jak i przystąpienie Polski do PESCO oznaczają, że proces federalizacji, pomimo konfliktów o kwestie drugorzędne, które znowu tworzą zasłonę dymną dla zasadniczych decyzji jest nadal podstawową wytyczną polskiej polityki. Kontynuacja kłamstwa lizbońskiego oznacza kontynuację tej samej polityki, która doprowadziła do zasadniczej degradacji pozycji naszego kraju w strukturach unijnych. Ten traktat, to dowód, że ówczesny obóz rządzący nie miał woli, charakteru ani negocjacyjnych kompetencji obrony naszej pozycji w Unii. Jego przyjęcie było największa klęską w polityce międzynarodowej Polski od czasu upadku komunizmu. I dzisiejsza polityka oparta o kłamstwo lizbońskie ma, pomimo różnych konfliktów o sprawy trzeciorzędne, taki sam charakter. Te konflikty, tak, jak i poprzednio tworzą tylko zasłonę dymną dla rzeczywistych decyzji zmierzających do stworzenia europejskiej armii, czyli dalszej federalizacji Unii. Powstrzymywanie tego kłamliwego mitu, służy nie tylko politycznej kanonizacji niekompetentnego w kwestiach negocjacyjnych Lecha Kaczyńskiego, ale przede wszystkim służy kontynuacji tej szkodliwej polityki.
Marian Piłka
Historyk, wiceprezes Prawicy Rzeczypospolitej

 Marian Piłka
                                    Marian Piłka                                
